Piątkowy lunch
Zeszłotygodniowy, piątkowy lunch w pracy. Moje wyobrażenie o lunchu zostało skonfrontowane z rzeczywistością. 13.00 – kilkanaście osób znika z biura. Kierunek – słoneczny placyk w pobliżu pracy. Cel – piwo… Na wszelki wypadek zamawiam sobie half pint… Słońce grzeje, piję zimne piwo, zapominam, że to mój pierwszy dzień. Parę osób zamawia kolejne. Po godzinie część wraca, część rusza do Maka. Idę – w końcu jeszcze nic nie jadłam. Kolejne pół godziny w biurze – rozwijanie buł, frytek, wymiana karteczek Monopoly. Wracam przed monitor. 16.30 – podchodzi ktoś z butelkami piwa. Ale jak to? Kolejne? Tu? W końcu wybieram Coronę. Sączę je powoli. Pierwszy dzień znacząco różnił się od klasycznego piątku w Polsce. Na plus.
Raz w miesiącu biuro odwiedza masażysta 🙂 Kinect na dolnym piętrze zachęca do gimnastyki przed monitorem. Codziennie świeże owoce w kuchni kuszą kolorami. Zdecydowanie „Lubię to”. Haczyk? 17.30 jest co najmniej umowna, ale zaczynam powoli się z tym oswajać.
Dziś sobota – czas nadrobić zaległości mailowe, powisieć na telefonie, pomalować pazur, przywitać się ze słońcem i przede wszystkim wyspać się. Jutro w Londynie rusza coroczny wielki maraton. Pojedziemy, ale omijając wielkim łukiem jego trasę. Mam awersję do dzikich tłumów. Wystarczą mi te, w godzinach szczytu, w metrze.
Jaha!
Masażysta i świeże owoce!!! Bomba!! :))