W surowej Walii
Walia – jechałam tam z trochę mglistym wyobrażeniem tego miejsca. Mamy nocleg, ale tylko na jedną noc. Drugi będziemy kombinować na miejscu. Tym razem jedziemy w trójkę, razem z Mamą. Od Londynu korki. 30 go maja jest bank holiday – miasto ucieka na wieś. My uciekamy Sevenoaks. Zamiast 2 godzin, jedziemy 100 lat i 2 godziny. W końcu, zahaczając o parę punktów MUST SEE, z nieopisaną pomocą GPSa, udaje się dojechać. Hotelik pod Cardiff kojarzy mi się z pensjonatami, do których jeździłam na kolonie. Na booking.com wyglądał jakby ciut inaczej… Fenomen umiejętnego wykadrowania chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.
Dzień zaczynamy od portu widmo w Barry. Motorówki z powybijanymi okienkami, przechylone na burtę jachty, połamane żagle. Cmentarzysko łódek, które utknęły na błotnistym, wyschniętym nabrzeżu, wygląda groźnie a zarazem malowniczo. Miasteczko jest jakby pogrążone we śnie. W końcu wygania nas wiatr. Jedziemy oglądać ruiny zamków. Pomimo wielokrotnych pytań o kierunki i kierowania się na nie, pomimo mapy i GPSa, pomimo drogowskazów, szczerych chęci i zawracania na trasie szerokości jednego samochodu (i to raczej wąskiego), nie udało się trafić. Pierwszy zrujnowany zamek prawdopodobnie ukrył się gdzieś wśród gęstwiny krzaków, albo bujnej trawy. Trudno, jedziemy dalej. Kolejne ruiny są tam gdzie być powinny. Zero niespodzianek. Może z jednym wyjątkiem. Na poczcie, koło ruin kupujemy lunch!
Jedziemy do Pennard. Kolejny zamek znajduje się na skraju pola golfowego. Przemykamy pod ostrzałem piłeczek. Ruiny z XII wieku położone są na skraju urwiska. Z prześwitów okiennych roztacza się widok na piękną dolinę. Jej dnem wije się rzeka. Przed nami zatoka trzech klifów.Jedno z bardziej malowniczych miejsc, które dotychczas widziałam w Wielkiej Brytanii. Wiatr popycha nas na dół. Schodzimy pomostami, przechodzimy białym piaskiem, przekraczamy rzeczkę. Ktoś się kąpie… Brrr wiatr przenika przez ubranie. Widoki urzekają. Na piaskowo trawiaste wzgórze wspina się jeździec na białym koniu. Trudno oderwać wzrok.
Wracając zahaczamy o małą, lokalną knajpkę pośrodku niczego. Zamawiam sobie danie dnia. Na talerzu dostaję ziemniaki podane na trzy sposoby i gotowane mięso pływające w sosie bezsmakowo-brązowym. Z zazdrością patrzę na talerze Mamy i Pita. Kolejny nocleg w tym samym miejscu. Kolonie w Barry są całkiem sympatyczne. Pub na dole oblegany jest przez krewnych i znajomych królika. Wieczór wcześniej zeszliśmy na karaoke. Właściciel hoteliku, jego córka, wujek, ciocia i stryjek okazali się mieć ponad przeciętny talent wokalny. Szyby nie popękały.
hej, Aguś piszesz tak ujmująco, że nie moge się doczekać kolejnych wpisów „gdyńskiej globtroterki” 🙂
Miło!!! W ten weekend na pewno zabiorę się za kolejny 🙂