Oyster bar

Jeden z lipcowych weekendów. Wsiadamy na motor. Jedziemy nad morze. W piątek zbieram wywiad, co warto, gdzie warto. Słońce grzeje. Przystanek w Faversham. W miasteczku trwa market. Jedna ze sprzedawczyń, słysząc nas, zachęca do spróbowania rosyjskich ciastek. Rynek tonie w kwiatach. Przed pastelowymi, koślawymi domami i knajpami grzeją się angole, pijąc kawę i piwo. Za tydzień zaczyna się tu festiwal czereśni. Szczyt sezonu. Nakładam pół kilo i idę zapłacić. Ląduję w sklepie zoologicznym. Hmm, ale są pycha.

Parę kilometrów później jesteśmy w Whitstable. Morze, białe domki, kamienista plaża, błękitne niebo. Miejscowość bliźniaczo podobna do tych, po drugiej stronie kanału La Manche. Szukamy znanego baru ostrygowego. Jego mały, różowy budynek jest w samym centrum miasta, przy głównej, ale wąskiej ulicy. W środku półki uginają się od słojów i słoiczków z rybną zawartością, butli z sosami do rybnej zawartości i winami. Siadamy przy pseudo barku, na krzywych drewnianych zydlach. Na przeciwko nas piętrzą się się kalmary, małże, ośmiornice, krewetki, ostrygi, homary i inne wodno lubne pychotki. Taca ostryg ląduje przed nosem. Sama nie wiem, czy lubię, czy nie lubię.

Czas zwiedzić wiochę, wplątać się w jej uliczki. Podobno Pub Neptun, położony gdzieś na uboczu, ma piękne widoki na morze i plażę. Znajdujemy, siadamy na piwo i fish&chips. Mój fish, nie smaczny. Pitowy lepszy. Za to fryyyty… i ketchuuup…mhmm

Siedzimy na plaży. Miejscówka spodobała się grupie świętującej COŚ. Ich sesja zdjęciowa najwyraźniej zakłada, że muszą usiąść nam na głowie. Dosłownie. Pit się poddał i przeniósł do stolika. Ja nie chcę odpuścić. Byłam pierwsza. W końcu rozum przemówił. W konfrontacja z grubą angielką, nie mam szans. Pora uciekać.

Powrót – mijamy kolejne sady czereśniowe.