Amsterdam – miasto przyjemności

Jest piątek. Urywam się półtorej godziny wcześniej i pędzę na Gatwick. Tylko ja i moja mała torebka, a w niej bilet do Amsterdamu.

Na miejscu czeka już Gruby. Piwko, ostatni tramwaj do centrum, hello amsterdam! Samochodów w centrum jakby mniej, rowerzystów, jakby więcej od pieszych.

Rowerzyści na rowerach ze skrzynią z przodu, skrzynią z tyłu, na tandemie, z dostawką, 2 osoby na ramie, pies w skrzyni, kwiaty w skrzyni, ręka w kieszeni, podczas gdy ta druga zajęta jest pisaniem smsa. To nie wszystko! Kobieta z trójką dzieci na jednym rowerze: dwójka w siedzonkach w skrzyni przed, jedno tuż za nią, a czwarte krzesełko, przy samej kierownicy – puste. Puste przebiegi!

Rowerowe rzeki płynął przez Amsterdam. Przechodzę przez ulicę – lewa, prawa, lewa, prawa, cholera! Rowerzysta! Oczy dookoła głowy to za mało. Ale tu nikt na nikogo się nie denerwuje, nie trąbi, nie buczy, nie pogania. Miasto ogarnięte jest jakimś spokojem. Każdy, w którymś momencie, plącze się i gubi na kolejnym identycznym skrzyżowaniu, z kolejnym mostkiem z brzuszkiem, z identycznym kanałem, pochylonymi kamienicami i jakąś sympatyczna knajpką na rogu.

Jest uroczo, reraks pełną piersią. Muzea zaliczone za ostatnim razem, pozostaje więc smakowanie lokalnych piw, zaglądanie do knajpek, siedzenie nad kanałami, łapanie ładnych chwil i uwiecznianie ich na zdjęciach.

Na przykład ta knajpka turecka – tak mała, że 3 osoby w środku stoją ramię w ramię, za to na zewnątrz… dywany na chodnikach przy samym kanale, wielkie poduchy, na których można się wygodnie rozłożyć, stoliczki na kilkucentymetrowych nóżkach kikutkach. Kolejny dywan na lekko spadzistym daszku, a na nim ktoś je i czyta książkę. Przed wejściem skrzynie z owocami, warzywami. Nos łechce zapach mięty. Sączymy sobie popitko, zagryzając suszonym daktylem, zerwanym prosto z gałązki.

Pod nami łódki, łodzie, barki, mniejsze większe. Na niektórych trwają właśnie uczty, z innych unosi się zielony zapach. Mijają nas łodzie na 2 osoby, które ledwo wystają nad powierzchnię wody i takie wygodne, przestronne, z wielkimi poduchami, stołami i zastawą. Pływają grupy świętujące swoje panieńskie i kawalerskie. Mijane Panieńskie płynęło z lekko zażenowanym panem sternikiem, który po kolejnej piosence z serii Hit Me Baby One More Time, w wykonaniu drącej się grupy bab, miał już chyba serdecznie dość i ich i współczujących spojrzeń z nad kanałów.

Red Light District, Coffee shopy, a obok muzeum van Gogha, sklepy z gadżetami wnętrzarskimi, dłuuuuuga ulica sklepów z antykami i rowery, rowery, rowery (wszystkie z wielkimi, wygodnymi siodełkami!) i TE gofry, aach i automaty z burgerami!! to mix, który koniecznie trzeba zobaczyć, posmakować, dotknąć, usiąść i po prostu chłonąć wszystkimi zmysłami.

Amsterdamu, nie da się nie lubić!