3 dni, 3 granice – odcinek dolina truflowa
Z Rovinj pożegnaliśmy się kolo południa. Najmądrzejszy telefon z inteligentną nawigacją namierza trasę do miasteczka Motovun i Groznian, w dolinie truflowej. Telefon pada. Mapy brak. Znaków nie ma. Pozostaje nos. Niuch niuch. Trufli nie wyczuli ale dojechali. Motovun osadzony na samym czubku góry. Widok na zielone pola. Knajpy zapraszają na trufle. Cenny słoik grzybów do zakupienia w co drugim sklepie. Na witrynach zdjęcia okazałych egzemplarzy. Idziemy murem dookoła miasta. W dole szczekają psy. Brzuszki warczą z głodu.
Przecież trzeba spróbować pasty z truflami. Trip Advisor jak zawsze poleca bezbłędnie. Siadamy. Mhmmniam. Pięknie wchodzi między zęby. Om nom nom. Pyyyyszne, to mało. Trwaj chwilo trwaj. Po Motovunie nadchodzi czas na Groznian. Prowadzi nas lokalny burek. Zęby na wierzchu, rudzielec, niby sympatyczny ale demoniczny. Kundelek prowadzi do kawiarni. Kawa? Kawa! Illy. To kawiarnia, sklep, galeria, miejsce relaksu. Kropi. Siedzimy pod drzewem. Chłoniemy widoki. jest pięknie, pochmurnie, pysznie. Ok, to to ja idę to łazienki. Przemiła pani kieruje mnie do szopy. Ładnej szopy, ale nadal szopy. Z oknem. Zapalam światło. Na światło z szopy z zainteresowaniem reaguje dzieciaczek ze stolika obok. No bo szopa, jak przystało na szopę przykawiarnianą, ma okno. Gaszę światło. Cholera. Jakby tu odwrócić uwagę młodego. eee!
Groznian to miasto artystów. Stare miasto to masa zaułków, uliczek, zakamarków, ogródków, korytarz westchnień. Pięknie. Sklepy świecą pustkami. Nie mam pojęcia jak utrzymują się lokalezi. Wydaje się, że wszyscy prowadzą punkty artystyczno – turystyczno, śliczne. Kupują od siebie?? No więc jak?!
Wychodzimy z zaułków ulic. Piesek Leszek czeka na nas z wysuniętą szczęką. Prowadzi do parkingu. Po drodze mijamy boisko, na którym graja w dziwną grę. Ktoś rzuca, ktoś biegnie, reszta patrzy. Niby bule, ale więcej biegają. Patrzymy. Piesek wskakuje na płot, ogląda. Jakby z nami. Na parkingu daję naszemu czteronożnemu przewodnikowi rogaliki z serem. Nic bardziej psiego nie ma w bagażniku.
Czas jechać do hotelu. Piran czeka!
Weehoooo! (a wypite wino z lokalnej winnicy w kent mówi, idź już spaaaać, no więc idę, pa!!)
Zgłodniałam. Poranna pasza odrobinę łagodzi dojmujący głód. Też wchodzi pomiędzy zęby. Tylko daleko mi do kulinarnego uniesienia. Na pocieszenie – moja szopa z oknem ale nie na podglądzie……..