Into the wild
Nadszedł kolejny weekend. Co by tu teraz porobić, gdzie by pojechać. Piątek godzina 17 – beer o’clock. Jeszcze tylko jedno spotkanie, jeden pożar do ugaszenia… Wybija osiemnasta. Czas leeecieć! Gruby zaparkował tuż za rogiem, w bocznej od Old Street. Z pubów wylewają się ludzie. Nie mieszczą się na chodnikach. A my? My pośpieszenie wrzucamy torby do bagażnika i jaha! Mamy 4 godziny żeby dotrzeć na miejsce. W przeciwnym razie czeka na nas wyłącznie przedsionek hostelu, lub spanie w wygodnych fotelach autka. Wyjazd z Londynu ciągnie się w nieskończoność. Na M1 nabieramy prędkości. Zjeżdżamy 29 zjazdem, już w samym Peak District. Dalej pędzimy wąskimi drogami wzdłuż kamiennych murków. Światła reflektorów ujawniają dziesiątki owczych ślepiów stojących nieruchomo na pastwiskach. W jakiejś dziurze pośrodku niczego tankujemy alkohol na wieczór. Lodówki sklepiku wypełnione są piwami lokalnych polskich browarów. Wśród perełek – Sopocki Strong. Kupujemy! (ale nie polecamy).
Hostel YHA jest pięknie położony. Pokoje w znanym już nam standardzie minimum, z dwoma piętrowymi łóżkami i jednym krzesełkiem na naszą czwórkę. Czas odpalić whiskey, colę i pograć chwilę zanim nie zmorzy nas sen. Rano przy śniadaniu okazało się, że Youth Hostel wypełniony jest emerytami. Wyjaśniło się, kto próbował nas parokrotnie uciszyć w nocy. Niby staruszki, a jaki dobry mają słuch!
Ruszamy w trasę. Przed nami ponad 12 kilometrowa trasa Mam Tor i Lose Hill. Błękitne niebo, słońce, 7 stopni. Można zapomnieć, że mamy styczeń a w Gdyni jest -15. Zjeżdżamy na parking stromą i krętą trasą na szerokość jednego samochodu. Otoczają nas zielone wzgórza. Wdrapujemy się po błotnistej trasie, pomiędzy owcami. Wieje wiatr, wokół cisza i spokój. Trasa wiodąca przez Mam Tor to najpięknieszy i najczęściej uczęszczany szlak Peak District. Ze względu na regularne i stosunkowo częste obsunięcia skał, wzniesienie nazywane jest też trzęsącą się górą. Na jej szczycie znajdowała się kiedyś osada, po której pozostały jedynie porozrzucane kamienie. Nasza trasa wiedzie granią masywu. Odsłania widoki na okoliczne wioski. Gdzieś w dole jedzie kolej. Z tej odległości wygląda jak zdalnie sterowana zabawka.
Wracając mijamy pub. Ile bym dała będąc na szczycie za gorącego grzańca. Pub… zapraszają z zabłoconymi butami. Piwo? Chyba wpuszczą, chociaż spodnie też mam zabłocone. Czas na rozgrzewającą zupę grzybową i kanapkę ze smażoną kiełbaską i cebulką. I Piwo. Mhmmm. 5 minut później zaczyna się oberwanie chmury. Pub zapełnia się po brzegi. Skąd Ci wszyscy ludzie się nagle wzięli?? Przy barze 3 psy. Do baru kolejka. Przechodząc trzeba uważać na niziutkie stropy. To musiał być pub hobbitów. Czas na nas, przejaśnia się, korzystając z krótkiej przerwy w opadach, pędzimy do samochodu.
Czas wracać do naszej miejskiej dżungli.
Fajne klimaty 🙂
„kanapka ze smażoną kiełbaską i cebulką” – nie ma jak brytyjska kuchnia.