Dzień z Azji – Ayutthaya na rowerze

header

Zima minęła. Za oknem burość. Od czego by zacząć wspominki z Azji…

Kambodża żegnała nas słońcem. Bangkok witał zaduchem i wilgotnym powietrzem. W ciągu kilku chwil koszulka przykleiła się do ciała. Zanim doszliśmy do dworca kolejowego, plecak ważył dwa razy więcej. Szczęście sprzyja. Pociąg będzie za 10 minut. Jeździ kilka razy w ciągu dnia. Bilet w trzeciej klasie na trasie między lotniskiem Don Muang a Ayutthayą kosztuje 1 zł 10 groszy za osobę. Przed nami 80 kilometrów trasy. Wyjeżdżamy z Bangkoku wzdłuż najuboższej dzielnicy miasta. Prowizoryczne chatki przykryte dachami z blachy falistej ciągną się wzdłuż torów.

Przez pociąg przechodzą sprzedawcy owoców, orzeszków i napoi chłodzących. Starsza pani sprzedaje paczkowane obiady. Za oknem ciągną się podmokłe pola, domki na palach i kwiaty lotosu.

Ayutthaya to stara stolica Siam. Pod koniec XVII wieku liczba jej mieszkańców dwukrotnie przewyższała liczbę mieszkańców Londynu. Dziś o ówczesnej świetności świadczą ruiny pałaców i świątyń z XIV-XVIII wieku.

Ayutthaya jest zbyt duża by chodzić na piechotę i zbyt droga (o ile cokolwiek można tak nazwać w Tajlandii), żeby przemieszczać się tuk tukami. Do hostelu zawiózł nas dopiero piąty kierowca tuk tuka, który jako jedyny nie wyśmiał i nie zwymyślał zaproponowanej mu kasy. Okazało się, że po prostu nie wiedział gdzie chcemy jechać.

To wprost idealne miasto na rower. Nieduży ruch. Świątynie i posągi buddy są w takim zagęszczeniu, że klucząc bocznymi uliczkami nie sposób ich przeoczyć. Wygłodniali i spragnieni siadamy w rzędzie stolików nad rzeką. Zamawiamy piwo. Do tego jakaś zupa i krewetki. Zupa pali. Krewetki podane są na surowo. Hmm. Miła pani ze nieukrywanym zdziwieniem smaży je na naszą prośbę. Pyszki. Gruby ma czkawkę. Wlewa w siebie szklankę piwa. Zupa w kolorze rzeki nadal pali. Kurczaczki w budzie w której lokalezi spotykali się przed telewizorem by oglądać tajski box, są póki co nie do pobicia. Zabójcza mieszanka słodkiego i słonego zniewoliła kubki smakowe i domaga się dokładki.

Jedziemy dalej. Mijamy posąg monstrualnie wielkiego buddy (Wat Lokayasutharam). Z samej świątyni nic nie zostało. Mieszkańcy szykują się do święta pełnego księżyca. Na bazarach kupić można wianki robione na bazie chleba lub liści banana i kwiatów. Na ich szczycie zatyka się świeczuszkę i kadzidło. Świętowanie zacznie się tuż po zachodzie słońca i trwać będzie do samego rana.

Z naszego hostelu mamy piękny widok. Zajadamy owoce, które pierwszy raz widzę na oczy, chociaż muszę przyznać, że nic nie przebije smaku tutejszych bananów. Im bardziej spleśniała skórka, tym lepsze pychotki w środku. Część hostelowej ekipy gra wraz z gospodarzem na gitarze, chłopak ze Stanów akompaniuje na bębnie. Ktoś klaszcze, ktoś śpiewa. Chinka zaśpiewała rzewną chińską balladę. Wraz z Pitem intonujemy szanty. Trwaj chwilo, trwaj.

Czas wracać do Bangkoku. Zapełniony pociąg czeka na nas 5 minut. Piter ugrzązł w kolejce po bilet. Przebieram nogami przy drzwiach. Pociąg niewzruszenie stoi i czeka. Gruby ma bilety. Bieeeegiem! Wskakujemy do pociągu a tam… pomarańczowo. Sznurek w poprzek przedziału wyznacza miejsce dla mnichów, osób starszych i kobiet w ciąży. Nie wiedząc jeszcze o panujących zasadach patrzymy na mnicha, który kiwa ręką i pokazuje na miejsce. Idę usiąść. Mnich nerwowo kręci głową i znowu kiwa ręką, tym razem wyraźnie pokazując na grubego. Mnich nie może siedzieć koło kobiety. Czyha na nas jeszcze nie jedna pułapka kulturowa. Tymczasem w drogę!