Kolory Maroko

kolory maroko

Piątek po pracy. Pędzę na lotnisko. Zostawiam za sobą Londyn, 15 stopni i deszcz. Wita nas 30 stopni i wszechobecny pył. Jesteśmy w Maroko. Pierwsze wrażenie – ale tu pomarańczowo! Każdy dom, każdy mur, każdy chodnik i krawężnik jest w kolorze łososiowym. Kiedyś wynikało to z uwarunkowań naturalnych. Ziemia w Maroko ma odcień ceglasty. Za czasów kolonialnych, Francuzi wydali dekret nakazujący malowanie nowo stawianych domów na łososiowo. Dekret obowiązuje do dziś.

Pierwszy dzień – czas na relaks i hammam. Hammam to sauna, masaż, złuszczanie martwej skóry, natłuszczanie ciała i włosów. Po nim herbatka miętowa. Błogość rozlewa się po całym ciele, od czubka głowy, aż po same palce.

Medina – stare miasto, to wielki bazar – labirynt pełen wąskich, ślepych uliczek. Pieszy musi tu ustąpić skuterowi, osłu z przyczepką, staruszkowi z przenośnym stanowiskiem owoców agawy i roznosicielowi herbaty. Nieostożność grozi potrąceniem, ofuknięciem lub nieplanowanym wylądowaniem w kramie z dywanami.

Oczy kusi piękna i bogata biżuteria Berberów – ludzi gór Atlasu, którzy kontrolowali handel między północną a południową Afryką. Korale, turkus, bursztyn – kramy mienią się kolorami. Biżuteria Berberów jest ciężka, niejednokrotnie sięga aż do pasa. Kobieta Berberów wychodząc za mąż, mogłaby iść bez sukni, gdyż każdy kawałek jej ciała jest przykryty sznurami koralów. Ach.

Islam zakazuje przedstawiania wizerunku postaci. Artyści nadrabiają bogactwem wzorów ceramiki, rzeźbień przedmiotów użytku codziennego, wzorami dywanów i tkanin. Nawet oliwki, pomarańcze i przyprawy ułożone są w perfekcyjne, szpiczaste kupki.

W Maroko sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy jest tańszy od wody. Sok smakuje jakby go ktoś wcześniej posłodził. Podchodzisz do stanowiska z soczkami. Zamawiasz. Dostajesz szklankę. Pijesz. Oddajesz szklankę. Szklanka jest płukana. Przychodzi kolejny, zamawia, dostaje szklankę… Jeśli chcesz sok w jednorazowym plastiku, cena wzrasta o 25%. Alternatywnie, możesz przyjść z własnym opakowaniem.

Po bazarze plączą się też sprzedawcy herbaty miętowej, zaklinacze węży, uliczni dentyści, naciągacze – pomagacze, połykacze ognia, sprzedawcy chusteczek do nosa i ciastek. Siedzimy pałaszując szaszłyki i grillowane bakłażany. Zanim zdążyłam wyrazić swoje zainteresowanie ciastkami, przede mną stał już zapakowany kartonik. No i jak tu odmówić.

Marakesz już po dwóch dniach męczy. Szukamy ucieczki. Jedziemy na Saharę. Burza piaskowa dopada nas w drodze do obozu. Wielbłądy idą nieznużenie tym samym tempem. Piach wciska się do uszu, nosa, bije po twarzy. Pustynia jest piękna, groźna i surowa. W nocy wiatr ciachnie. Wychodzą gwiazdy. Śpimy pod gołym niebem. Gruby budzi mnie w środku nocy. Po naszym obozie biegają dwa wielbłądy. Nad nami stado gwiazd. Pod nami piach. Na szczęcie przewodnik o skrorpionach wspomina dopiero nad ranem.

Kiedyś jeszcze tu wrócimy. Tym razem samochodem. Wypchamy cały bagażnik marokańskimi pamiątkami. Na mojej przyszłej liście zakupowej widnieje kolorowy stolik do kawy, kinkiet z ornamentami, mięciutki dywan z wełny młodego wielbłąda i mosiężna kołatka do drzwi. I może jeszcze jakiś kot.