Przeklęte obcasy

Stało się. Zakładam je. Przymierzałam się do nich już kolejny dzień. Dziś czuję odpowiednie bucie wibracje. Wstaję nawet pół godziny wcześniej bo ktoś sobie zażyczył spotkanie na 9.30. Głupio by było wpaść jak zawsze o 9.23 i w pośpiechu, udając, że wcale nie jestem zziajana, znowu szamotać się z kurtką w windzie.

Grrrruby, wychodzimy! Jeszcze tylko klucze, telefon, gdzie jest ten cholerny bilet. W 11 minut nie zdążę. Nie w tych butach. Pójdę na następny. Wychodzę 5 minut później. Idę na pociąg w tempie ślimaka. Pierwszy raz wiążę lewego. Pierwszy raz wiążę drugiego. Drugi raz wiążę drugiego. Dogania mnie Gruby. Gruby pomóż! A sznurowadła proszę upchnąć do środka. Dziękuję. Idziemy. Podaj mi rękę. Pierwszy pociąg odwołany. Drugi zawalony. Trzeci spóźniony. Wsiadamy. Walka na łokcie. Pięciu pasażerów później; dociera do mnie znokautowany Gruby. 1:0 dla starszej, siwej pani. 2:0 dla mnie za lepsze miejsca.

Jedziemy. Mail do landlorda, mail z pracy, mail do banku, mail mail mail. Zdjęcie Figi. Mail. Londyn.

Znowu idę powolutku, niby to kontemplując poranek w Soho. Jestem w windzie 9.27. Chociaż raz o tej porze nie mam kłopotu ze złapaniem oddechu. Uuuf.

Cholera, jak one stukają po tej drewnianej podłodze. Zero dyskrecji. JEEEESTEM.