Zion – raj na pustyni

image

Z Sin City ruszamy do oazy spokoju. Vegas żegna nas słońcem. W Zion będzie padać. Ze względu na niesprzyjającą pogodę i możliwe ‚flash floods’ nie będziemy jechać do Brace Canion. Grand Canion – North Rim również musimy zostawić na kolejny raz. Trasa w Brace Canion wiedzie korytem rzeki. W porze suchej idzie się po kostki w wodzie. W czasie deszczu nurt rzeki staje się rwący, a poziom rzeki gwałtownie się podnosi.

Jadąc do Zion mijamy granice Nevady, Arizony i wjeżdżamy do Utah, gdzie wskazówki zegarków należy przesunąć o godzinę do przodu.

Jedziemy drogą bez zakrętów, przez pustynne, skaliste i niegościnne pustkowia, przez dyskretne wzniesienia, z których zjeżdżamy na luzie przez 10 km. Zion, mimo że leży na środku pustyni, ma przyjazny klimat. W dolinie rzeki jest zielono i tętni życie, rosną winogrona,  pasą się stada koni i mułów.

Do Zion dojeżdżamy tuż przed końcem dnia. Na wjeździe do parku ranger poleca trasę z widokiem na zachód słońca, jednak najpierw musimy znaleźć nocleg. Pierwszy camping zajęty,  drugi zajęty, trzeci zajęty. Jedziemy na drugą stronę parku. Tym razem mamy więcej szczęścia. Są miejsca. Miła pani na poczcie podpowiada, że mając samochód terenowy, możemy przeprawić się przez rzekę i spać na polanie z widokiem – na dziko i za darmo. W nocy ma lać. Bardzo ładnie dziękujemy. Nasz Jeep sprawdza się doskonale, ale póki co, na wyasfaltowanych pustkowiach.

Mając miejsce na nocleg, pędzimy zobaczyć zachód słońca nad kanionem. Pada deszcz, temperatura spadła do 10 stopni. Na szlaku pusto i pięknie. Pniemy się do góry czerwonymi, piaskowymi skałami.  Towarzyszy nam stado kozic i głucha cisza. Mijamy głęboką wnękę skalną i przebarwienia, wyglądające jak ołtarz. Na tarasie rosną malutkie kaktusy i duże agawy. Zachód słońca barwi czerwone skały na jeszcze będziej intensywny kolor. Bardzo szybko zapada mrok. Biegniemy na parking. Bez światła trudno będzie wrócić do samochodu.

Na campingu Jeep zamieni się na jedną noc w RV. Przed pocztą łapię zasięg WiFi. Odpalamy YT i przy winie i nachos oglądamy film dokumentalny o podziemiach Vegas.

Składamy tylne siedzenia samochodu i z plecakami pod głową próbujemy zasnąć. Jakiś plastik wbija mi się w boczek. Klamra plecaka wgniata się w ucho, nie, to but. Albo kosmetyczka. Teraz Pit się ruszył. Zimno. Śpiwór, puchówka, bielizna termiczna i dwie pary spodni to nadal mało. Pit mówi, że teraz jemu coś mu się wbija. Zamiana stron. Teraz wbija się w drugi boczek. Godzina 3 w nocy – leje.  Godzina 4 – leje. Piąta – Pit wychodzi, leje. 6 – leje. Każdy boczek boli. Zimno. Nad ranem udaje się zasnąć. O 9 świeci słońce. Otwieram drzwi. Przed samochodem, w kałuży błota, leży but. Jeden but w bardzo mizernym stanie. Musiał zostać tam, kiedy wciskałam się w nocy do samochodu. Zostałam z traperami i japonkami. 

Po szybkim śniadaniu ruszamy na scenic route. To trasa zamknięta dla ruchu samochodowego. Kursują po niej bezpłatne busiki. Nasz pierwszy szlak to Angel’s Landing. Ktoś kiedyś uznał, że wierzchołek tej góry jest tak stromy, że jej szczyt zdobyć mogą tylko anioły.

Aniołów pod szczytem było tak dużo, a łańcuchy i urwiska z lewej i prawej tak strome, że ostatnie pół mili Pit idzie sam, a mi towarzystwa dotrzymują Chip i Dale. Malutkie, brązowe wiewiórki, z czarno białym paskiem na grzbiecie biegają mi po butach i wskakują na plecak, szukając okruszków wafli różowych. 

Apart fotograficzny się zepsuł a bateria w telefonie padła. Zostały obrazy przed oczyma.

Na koniec dnia robimy jeszcze dwie krótsze trasy. Czas wracać. Kierunek Vegas. Dziś czeka wygodne łóżko (hurra)!

image

image

image

image

image

image

image

image

image

image

image

image

image

image

image

image

image