Lenie idą złapać złotą jesień
Moje weekendy ostatnio koncentrują się na kurowaniu i wychodzeniu z przeziębień, zatruć i innych przytulonych wirusów. Sobota zaczyna się tak samo, jak poprzednie dwie. Mocniej zaciągam kołdrę na głowę i udaję, że jest jeszcze bardzo, bardzo wcześnie. Brzuchacze powinny przecież mieć taryfę ulgową – wczesne wstawanie powinno być surowo zakazane. W sezonie jesienno-zimowym, brzuchacze powinny zmieniać temperaturę ciała, żeby mniej marznąć. No bo przecież coraz trudniej znaleźć w szafie cieplutkie swetry, które są wystarczająco elestyczne, a już o kurtkach nie wspomnę. Innym kłopotem są buty, nie żeby stopy aż tak urosły (chociaż i to podono też się zdarza), ale o ich zakładadanie i ściąganie. 30 min kardio na siłowni, to przy tym pikuś. Zadyszka po ściągnaniu trampków zwala prosto na kanapę (pod ciepły, kudłaty kocyk, pod którym tak dobrze by się zasnęło… tylko na 10 minut). W kuchni szykuje się zupa dyniowa, chrupię kolejną paczkę orzeszków. Mam się faszerować owocami, warzywami i trzymać się ciepło. Omnom nom, sok z pomarańczki skleił palce (Gruby pyta czemy jego laptop taki brudny, hmm).
W niedzielę czas ruszyć okrogłości i złapać ostatnie dni złotej jesieni. Wsiadamy do samochodu i jedziemy na spacer do Limpsfield Common, drepczemy przez liście, błoto i szukamy starej rzymskiej trasy, która prowadzi z wybrzeża do Londynu. Trasy nie odnaleźliśmy. Może przykryły ją liście. Zatrzymujemy się na kawę i deser w Grass Hoper Inn – przycupniętym, pokrzywionym pubie, który wybudowany został w 1271 roku. W środku wesoło skacze ogień w kominku, przy barze gwar, po pubie rozchodzi się zapach sunday roast. Rozgrzewamy się kawą i ciepłymi jabłkami przykrytymi skorupką kruszonki i lodami. Czas wracać. Fasolka doładowana kawą i cukrem wierzga zawzięcie nogami. Wieczorem odpalamy The Crown. Nowy serial na długie jesienne wieczory.
Długie spacerki zawsze przyjemnie się kończą.
Jeszcze bardziej smakują łakocie. 🙂