Zakaz wszystkiego

To jedna z tych niedziel, kiedy staramy się zmobilizować do wczesnego wyjścia. Mniejsza Mała budzi nas o 7.30. Dobry start. Śniadanie, kawa, pakowanie mleka, podjadków, owoców, pieluch małych, pieluch dużych, ubrań na zmianę, wody, maści na tyłek, kremu do buzi. 11 – wychodzimy. Zapomniałam o Misiu. Wracam po Misia. I kocyk. I trzecią czapkę. Uuuuf. Ruszamy.

Jedziemy na południe – bez celu. Ogladamy kolejne potencjale okolice, w których miło by się mieszkało. Z dala od zgiełku miasta, z charakterem ale z wygodnym dojazdem do miasta. Dziś ruszamy w stronę Meopham – miejsca, które dotychczas kojarzyłam wyłącznie z winnicą, którą lata temu odwiedziliśmy podczas jednej z motocyklowych wypraw.

W Meopham zatrzymujemy się na roast dinner. Mniejsza Mała wciąga pieczoną wołowinę, kalafiorka, zmieniaczki i marchewkę. Najmniejsza Mała tak sugestywnie wpatruje się w talerz, że w końcu dostaje na palcu odrominkę marchewki. Pierwszy smak. W pubie! Wygląda na zadowoloną.

Mniejsza Mała przedreptała dziś sama prawie 2km przez błotnistą trasę parku Beacon Wood – parku, w którym zakazuje się jeździć na rowerze, zakazuje się zbierania grzybów, nakazuje się zapłacić za parking i rozkazuje trzymania się tras. Pomimo sztywnych reguł, wszystkim mniejszym i większym się bardzo podobało. Mniej podobało się pakowanie do samochodu, do którego trzeba było upchnąć wierzgające, ubłocone nóżki i obsmarowane błotem kółka.

Ps. Wygrałam grzańca – jako pierwsza wypatrzyłam w lesie grzyba. Gruby marudził, że się nie liczy bo był wielki i przy samej drodze, ale po kolejnym wypatrzonym borowiku, wygrana była jasna. Yey me!

Ps. 2 Przydałoby się wiecej grzańca.