Masca
Po szybkim (na miarę naszych możliwości) pakowaniu, ruszamy w kierunku malutkiej, górskiej miejscowości Masca. Zatrzymujemy się na śniadaniowy pit stop w Santiago del Teide, sennej miejscowości, która pachnie świeżo zmielonym pieprzem. Pomimo licznych prób, nadal nie udało mi się ustalić jakie drzewo rozsiewało tak charakterystyczny zapach.
Ruszamy serpentynami szerokości jednego samochodu. Na jednym z punktów widokowych, z nieskrywanym podziwem, obserwuję manewrujący autokar. Jeden z zakrętów bierze na trzy razy, wstrzymując tym samym ruch w obydwu kierunkach. Jest wąsko, stromo i pięknie. Masca została połączona drogą z resztą wyspy dopiero w 1992 roku! Mijamy palmy, zestresowanych kierowców wypożyczonych aut, kaktusy i kolejne punkty widokowe. Gruby co chwile wzdycha jak tu pięknie. Jest pięknie. Ale nie musimy się przecież zatrzymywać na każdym punkcie widokowym.
Luty na Teneryfie to niski sezon. Jednak parking w miejscowości Masca pomieści około 30 samochodów, wiec znalezienie miejsca, nawet o tej porze roku, graniczy z cudem. Gruby przykleja auto do skały a ja ruszam na poszukiwania. Mamy szczęście. Po 10 minutach czekania zwalnia się jedno miejsce. Macham do wszystkich zwalniających, że juz zajęte, proszę spadać i życzę powodzenia!
Wygramolenie się z samochodu z mniejszymi małymi trwa wieczność. Zmiana pieluszki. Mleko. Woda. Krem na buzie, ręce, nogi. Zmiana ubrań. Kapelusz. Gotowe! Zostaje już tylko przepakowanie plecaka do niezbędnego minimum (woda, mleko, pieluszki, chusteczki, ubranie na zmianę, butelka, coś do podjadania dla Mniejszej Małej, coś do podjadania dla Najmniejszej Małej. Mhmm woda. I może jeszcze jedna woda. I krem!).
DNA rodziców na wakacjach mutuje. Bliżej mu do jucznego wielbłąda z domieszką superbohatera rodem z komiksów Marvela, zdolnego przenosić na swoich barkach 5-tonowe ciężarówki. Idziemy. Młodsza Mała dynda nogami na plecach Grubego. Ja chwytam Najmłodszą Mała i plecak.
Masca wygląda jak mini Machu Picchu. Domki wciskają się w skałę, uliczki prowadzą pionowo w dół i znowu pod górę. Widoki nie pozwalają chować aparatu do kieszeni. Snujemy się pomiędzy palmami, kaktusami, drzewkami papai i awokado. Skwar leje się z nieba. W niewielkiej kawiarni zamawiamy soki ze świeżo wyciśniętych owoców. Gruby próbuje lokalnych kaktusów, ja popijam mango z pomarańczą. Mniejszej Małej tak smakuje, że muszę zamówić kolejny.
Trasa prowadząca kanionem do oceanu jest zamknięta kolejny sezon. Mamy powód, żeby tu wrócić. Tymczasem czas pędzić na zachód słońca na Punta de Teno – latarni morskiej na końcu świata. Google prowadził nas nieistniejącymi drogami pomiędzy plantacjami bananów, znakami trupich czaszek, wzdłuż wysokich betonowych ścian, tworzących ciasny labirynt bez wyjścia. Cofamy się po własnych śladach. Docieramy na miejsce idealnie na zachód słońca. Fale szumią, słońce wpada do oceanu, magic hour daje piękne światło. Można by powiedzieć, że jest romantycznie gdyby nie wspomnienie dopiero co zmienionych na szybkości śmierdzących pieluch, dwóch zsynchronizowanych małych brzuszków. Jest pięknie. Czas wracać. Przed nami niekończąca się ilość serpentyn. Google, uparcie prowadzi nas trasami, którym bliżej do czyjegoś podwórka, niż trasy którą jechaliśmy tu za dnia.
Młode śpią. Nad nami niebo usiane gwiazdami. Mówiłam już, że jest pięknie? Jest pięknie.
Czy pisałam Ci że wspaniale się czyta twoje wpisy? To piszę WSPANIALE. 😙
😊
Fajnie, że wróciłaś do bloga. Czyta się i ogląda z przyjemnością 😀👏
Dzięki 🙂